Poprzednie części: 1) Jak sobie zaplanujesz, tak się wyśpisz 2) Milford Sound – najpiękniejsze miejsce Nowej Zelandii? 3) Południe południowej wyspy, czyli Invercargill 4) The West Coast, czyli odrobina tropików 5) Piękno północnej wyspy
.
Po zakończeniu zwiedzania półwyspu Coromandel następny tydzień spędziliśmy na wyspie Waiheke, niedaleko Auckland. Była to okazja, z której nie mogliśmy nie skorzystać 🙂 Jeden z naszych gospodarzy zaoferował nam udostępnienie swojego domku letniskowego za darmo na cały tydzień. Dwa razy nie trzeba było nam tego powtarzać. Na miejscu okazało się, że domek letniskowy to dwupiętrowe mieszkanie z balkonem, tarasem, garażem i niedużym ogrodem, wszystko 40 kroków od plaży. Wykorzystaliśmy ten tydzień by odpocząć od podróżowania i nagrać materiały do naszego największego kursu. Wiele z filmów powstało właśnie tam. Oczywiście spędziliśmy też wiele miłych chwil na plaży, a nawet spróbowaliśmy surfowania (nie umiemy ;)) i pływania kajakami, które znaleźliśmy w garażu. Mi się udało, ale Hanka za to chyba nabawiła się kajako-traumy 🙂 W każdym razie, nie ma co dużo opowiadać, bo wiele do zwiedzania tam nie było. Ot relaks i praca na przemian.
.
Drzewa kauri
Na koniec postanowiliśmy zwiedzić miejsca na północ od Auckland. Przy okazji nie umknęło naszej uwadze, że Auckland to właściwie jedyne duże miasto w stylu europejskim, z blokami, wieżowcami, biurowcami. Nawet nie mieliśmy ochoty nic tam zwiedzać, pojechaliśmy dalej, bo wciąż o wiele bardziej ciągnęło nas do zielonej natury, niż do betonowej dżungli.
Gdy na koniec robiliśmy sobie ranking najfajniejszych rzeczy, jakie zobaczyliśmy w Nowej Zelandii, to o którym teraz napiszę było moim numerem jeden. Jadąc sobie spokojnie na północ dojechaliśmy w końcu do lasu Waipoua, w którym można znaleźć drzewa kauri, gatunku niespotykanego w Europie. Drzewa te są bardzo charakterystyczne, ponieważ są gładkie, rosną prosto do góry, jak strzała, i nie wypuszczają żadnych bocznych pędów, ani gałęzi. Długi i prosty pień, zwieńczony rozłożystą, zieloną koroną – idealny materiał na maszt do statku. Niestety właśnie z uwagi na to, drzewa te stały się obiektem pożądania budowniczych okrętów i większość z nich została wycięta. W końcu jednak ktoś się opamiętał i drzewa kauri objęto ochroną. Dziś są obiektem zachwytu turystów i rosną sobie spokojnie w lesie, do którego nie można nawet wejść bez specjalnego oczyszczenia butów i spryskania ich środkiem grzybobójczym 🙂 Tak, to nie żart. Wszystkie wejścia do lasu obstawione są specjalnymi bramkami, na których jest napisane, że wchodząc do lasu bez stosowania szczególnych środków ostrożności można wnieść tam grzyby, które są szkodliwe dla korzeni drzew kauri i powodują ich wymieranie.
Dostępnych jest kilka szlaków, po których można spacerować i każdy z nich prowadzi do miejsca, w którym można znaleźć jedne z największych drzew kauri w lesie. Są one nawet ponumerowane, zgodnie z ich wielkością (obwodem). Już po drodze, idąc szlakiem, można znaleźć młodsze drzewa pnące się strzeliście do góry pośród innych, normalnych drzew i już te robią wrażenie, ale to jest nic w porównaniu z olbrzymami, które liczą sobie setki lat i kilkanaście metrów obwodu. Gdy doszliśmy do “Ojca lasu”, czyli największego z ostałych się drzew kauri, szczęka opadłą mi do ziemi. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego, no może na filmach. W rzeczywistości takie drzewo robi ogromne wrażenie. W jego pniu zmieściłby się mój cały duży pokój, a okoliczne drzewa wyglądają przy nim jak zapałki 🙂 Przez to, że tak wyróżniają się wśród innych drzew, mam wrażenie, jakby były trochę jak z innego świata i chyba to jest w nich takie fantastyczne.
Próbowałem zrobić zdjęcia, które pokazałyby ich ogrom, ale niestety brak głębi jest dużym ograniczeniem i płaski obraz nie oddaje tego, co widziałem na miejscu, choć i tak jest imponujący. Opuszczając las spotkałem kilku kolaży i jeden z nich powiedział, że rosły tu jeszcze większe okazy niż te, które można oglądać obecnie, ale zostały wycięte w okresie, kiedy jeszcze było to dozwolone. Szkoda, wielka szkoda 🙁
.
Glowworm caves
Ostatnie dni w Nowej Zelandii obfitowały w piękne krajobrazy, mnóstwo zieleni, piaskowe wydmy i czyste plaże, a także przygodę z płaszczką (nie wiedziałem, że płaszczki są jadowite!), ale tego już widzieliśmy dużo i dlatego o wiele większe wrażenie zrobiły na nas jaskinie. Oglądając broszury z atrakcjami w NZ na pewno trafi się prędzej czy później na Glowworm cave w Waitomo. Jest to jaskinia w której płynie rzeka i można spłynąć tą rzeką korzystając z łódki. Atrakcją jednak nie jest sam “rejs”, ale świecące robaczki, które sprawiają, że płynie się jak pod rozgwieżdżonym niebem. Oprócz tego można po jaskini pochodzić też na sucho i pooglądać piękne formy skalne, stalaktyty, stalagmity, stalagnaty itd. 😉 Oczywiście wejście jest płatne, i to nie mało ($49). Opisywałem wcześniej wizytę nocną w lesie na Zachodnim Wybrzeżu, w którym można było znaleźć pełno tych świecących robaczków na wywróconych korzeniach drzew i pisałem, że efekt jest niesamowity. Spodziewałem się, że w jaskini może być jeszcze lepiej, ale nie chciałem płacić za to aż tyle pieniędzy. Jednak pewnego wieczoru, przeglądając atrakcje w okolicy na tripadvisorze, znalazłem jaskinie, do których można było wejść za darmo, a ludzie pisali, że tam również można znaleźć glowworms (które de facto są larwami najpopularniejszego w NZ gatunku… muchy ;)). Zapisałem współrzędne GPS dwóch miejsc z takimi jaskiniami i zaplanowaliśmy na następny dzień podziemny tour 🙂
Hankę trzeba było wcześniej odpowiednio nastawić, aby nie bała się ciemności i cieszyła tym, co uda się znaleźć. Trochę się baliśmy, że się przestraszy i po pierwszych kilku metrach trzeba będzie wracać, ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Miała frajdę cały czas i wytrwała wiele kilometrów tego dnia. Mieliśmy ze sobą dobrą czołówkę, taką z którą biegam na orientację po lesie, więc gdy ją włączyłem, światła było pod dostatkiem. Jaskinie nie były takie turystyczne jak te w Waitomo. W tych jaskiniach trzeba się było trochę pomęczyć. Niektóre przejścia wymagały chodzenia na czworaka, a inne wejścia do wody po pas, albo i głębiej (czasami przez kilkadziesiąt metrów Hankę trzeba było nieść). To była prawdziwa wyprawa terenowa, z której wszyscy wyszliśmy umorusani po uszy i mokrzy, ale za to z jakimi wspomnieniami! W każdej z odwiedzonych jaskiń znaleźliśmy miejsce, gdzie można było usiąść spokojnie na kamieniach, zgasić lampę i z zapartym tchem oglądać jak otaczające nas ciemności zaczynają powoli rozświetlać się delikatnym blaskiem setek malutkich gwiazd. Im bardziej nasz wzrok przyzwyczajał się do ciemności, tym więcej światełek dostrzegaliśmy. Przysiadaliśmy tak kilka razy w różnych miejscach i nie mogliśmy się nacieszyć tym widokiem. W końcu jednak Hance się zaczynało nudzić i trzeba było ruszać dalej. Po-le-cam! 🙂
W jednej z jaskiń znaleźliśmy nawet węgorza, pływającego w wodzie wypełniającej dno jaskini. Na szczęście czytałem wcześniej, że mając szczęście można właśnie coś takiego znaleźć, a jednocześnie wiedziałem, że w Nowej Zelandii nie ma węży, więc obyło się bez paniki 🙂 Choć muszę przyznać, że brnąć po pas w mętnej wodzie cały czas musiałem się uspokajać i wmawiać samemu sobie, że nic tam nie ma i nie ma się czego bać 🙂 Choć wiedziałem, że to prawda, to cały czas, gdzieś z tyłu głowy, pojawiały się myśli, że nigdy nic nie wiadomo 😉
.
Podsumowanie finansowe wyjazdu
Na tym kończy się nasza podróż. Dwa dni później byliśmy już na lotnisku i żegnaliśmy zielony ląd z pokładu odlatującego samolotu. Czekała nas długa podróż do domu, nocleg na podłodze lotniska, kąpiel w umywalce i totalny ból dupy oraz zdrętwiałe nogi od wielogodzinnego siedzenia. Koniec końców wylądowaliśmy jednak w Polsce, i to w Łodzi, rzut kamieniem od naszego domu 🙂 Przywitała nas brzydka strona polskiej zimy, czyli szarość i stary, brudny śnieg. Spora odmiana, no ale dom, to dom, nie ma co narzekać 🙂
Dla wszystkich z Was, którzy marzą o takiej podróży, pokażemy ile nas ta wycieczka kosztowała, abyście mogli lepiej zaplanować taki wyjazd dla siebie 🙂
1. Samoloty – 8 538 zł. Koszt obejmuje wszystkie połączenia z Polski do Auckland i z powrotem dla 3 osób, w tym dziecko (choć dzieci mają tylko minimalne zniżki).
2. Jedzenie – 5 694 zł. Na jedzeniu umiarkowanie oszczędzaliśmy. Jedliśmy pełnowartościowe posiłki, więc nie oszczędzaliśmy na produktach, warzywach i owocach, ale za to unikaliśmy jedzenia w barach i restauracjach, a staraliśmy się gotować samodzielnie. Chyba tylko ze 2, albo 3 razy zjedliśmy gdzieś w knajpie. Na kilka posiłków zostaliśmy także zaproszeni przez naszych gospodarzy, ale jednocześnie wszędzie staraliśmy się odwdzięczyć, gotując coś dla nich, więc to się mniej więcej wyrównuje. Oszczędzając na jedzeniu zawyżaliśmy za to koszty noclegu, ponieważ spaliśmy praktycznie tylko na kempingach, na których była dostępna wyposażona kuchnia, co kosztowało sporo więcej niż nocleg na najprostszych kempingach.
3. Noclegi (kempingi) – 2 471 zł. Tak jak napisałem, nie licząc jednej nocy, były to kempingi, na których mieliśmy do dyspozycji prysznice, kuchnię, plac zabaw, internet i salę telewizyjną, na której można było usiąść i podłączyć laptopa. W sumie full-wypas, tylko spanie pod namiotem. A namiot mieliśmy pożyczony od jednej z rodzin poznanych w NZ. Śpiwory i maty do spania przywieźliśmy ze sobą.
4. Paliwo – 2 977 zł. Przejechaliśmy około 7-8 tys. kilometrów. Dużo, no ale objechaliśmy praktycznie cały kraj. Zauważcie, że w kosztach nie ma auta. Mieliśmy ogromne szczęście i jeden z naszych gospodarzy po prostu dał nam swój samochód na cały czas naszego pobytu. Nie musieliśmy mu nic płacić, tylko lać paliwo i jeździć. Byliśmy ogromnie wdzięczni, bo to oszczędność rzędu 3-4 tysięcy złotych!
5. Promy – 2 073 zł. Cieśnina Cooka razy 2 oraz prom na wyspę Waiheke. Drogo, ale nie było innej opcji.
6. Wpisowe na zawody – 1 300 zł. Obejmuje w sumie 14 biegów indywidualnych dla każdego z nas.
7. Bilety wstępu – 1 395 zł. Obejmuje wejście do Milford Sound, Hobbitonu, Puzzling World oraz Waterworks. Patrząc na tą listę można powiedzieć, że nie korzystaliśmy za wiele z płatnych atrakcji, a mimo wszystko tyle zobaczyliśmy. Nieźle!
8. Ubezpieczenie – 762 zł. Na taki wyjazd lepiej mieć, bo koszty leczenia na miejscu są nie na naszą kieszeń. Ubezpieczenie bardzo dobre, na całkowitą kwotę 1 mln funtów brytyjskich, obejmowało także biegi na orientację 🙂
9. Prezenty – 369 zł. Wiecie jak to jest, rodzina, znajomi, trzeba coś przywieźć i obdarować 🙂
10. Telefon (karta SIM) – 134 zł. W pakiecie miałem rozmowy na numery z NZ oraz 2 GB internetu. Starczyło, ponieważ w wielu miejsca, w których spaliśmy, był dostępny internet (choć na kempingach zazwyczaj w ograniczonej ilości, typu 100 MB na urządzenie).
W sumie wydaliśmy 25 713 zł. Dużo, biorąc pod uwagę to jak staraliśmy się koszty zminimalizować, ale nie żałujemy ani złotówki 🙂 Warto zaznaczyć, że w tym koszcie nie ma wynajmu samochodu, tak jak pisałem wcześniej, oraz że mniej więcej połowę wszystkich noclegów spaliśmy u kogoś w domu, za darmo. Nie mając takiej możliwości trzeba by było pomnożyć koszty noclegu przez dwa.
Kto jedzie w tym roku? 🙂
.
To koniec naszych wspomnień z NZ. Na pewno zostaną z nami na zawsze, a to nie ma swojej ceny 🙂
Jeśli macie jakieś pytania, zadajcie je w komentarzach poniżej. Życzymy Wam wspaniałego dnia! 🙂
.