Od kilku lat jesienią, kiedy kończy się sezon w biegach na orientację i wszystkie najważniejsze zawody mam już za sobą, pozwalam sobie na start w długim biegu ulicznym. W 2011 i 2012 roku był to Półmaraton Szakala, w zeszłym roku Maraton we Frankfurcie, a w tym roku ponownie, po raz trzeci, stanęłam na starcie Półmaratonu Szakala w dobrze mi znanym lesie Łagiewnickim w Łodzi.
Piękna, słoneczna pogoda, las w jesiennych kolorach i ciekawa, górzysta trasa to wszystko zapowiadało udany bieg. Pierwszą przykrą niespodziankę sprawił mi zegarek, który gdy tylko go włączyłam zasygnalizował rozładowane baterie, chociaż ładowałam go poprzedniego wieczora. Zegarek udało mi się pożyczyć od znajomego, dzięki czemu miałam chociaż stoper.
W Półmaratonie Szakala start jest podzielony na trzy tury. Kobiety starują o 12:00, a panowie w dwóch grupach o 12:10 i 12:20. Z niewielkim opóźnieniem ruszyłyśmy na trasę, zaskoczyło mnie szybkie tempo na początku. Od razu wyprzedziło mnie sześć dziewczyn i razem z Anetą, koleżanką z Orientusia Łódź, biegłyśmy w tempie 4:30 zajmując miejsca 7 i 8. Po cichu liczyłam, że część dziewczyn przed nami nie wytrzyma narzuconego tempa ale nie przypuszczałam wtedy że moje własne problemy zaczną się tak szybko. Dobiegłam z Anetą do piątego kilometra i wyraźnie zaczęłam zostawać w tyle. Dziewiąty kilometr był prawie w całości pod górę i w dodatku po piachu, pokonanie go zajęło mi prawie 6 minut i wtedy pojawiły się pierwsze myśli o zejściu z trasy. Zaczęli mnie wyprzedać panowie startujący 10 minut później oraz pojedyncze kobiety. Zacisnęłam jednak zęby i dobiegłam do jedenastego kilometra, gdzie czekały na wszystkich dwa bardzo strome podbiegi.
Po tym kawałku trasy miałam już serdecznie dość i postanowiłam posiłkować się żelem energetycznym w nadziei na powrót sił. Nie poczułam specjalnego przypływu energii ale biegłam, biegłam i biegłam utrzymując tempo około 5min/km. Mijając tabliczkę 16km zupełnie poważnie rozważałam przejście do marszu ale szybko policzyłam, że dojście do mety zajęło by mi wtedy ponad 50 minut co też nie było dobrym rozwiązaniem. Zejście z trasy nie wchodziło w grę – walczyliśmy także o wynik w drużynowo. Zastanawiałam się dlaczego tu jestem i po co zgłosiłam się do tego biegu.
Jak się okazało – najgorsze wciąż było przede mną.
Chwilę później zaczęły mnie boleć biodra oraz spód lewej stopy. Dobiegłam do tabliczki z 19km, już prawie widziałam napis meta, wystarczyło tylko okrążyć dwa jeziorka. I wtedy moje nogi zamieniły się w kamienie. Po raz pierwszy doświadczyłam takiego uczucia w czasie biegu. Nogi po prostu przestały mnie słuchać. Musiałam użyć całej silnej woli aby dalej biec i się nie zatrzymać.
Wreszcie po prawie 106 minutach biegu byłam na mecie, zajmując 12 miejsce wśród kobiet (w 2011 i 2012 dwukrotnie byłam czwarta). Zjadłam banana i zmusiłam się do truchtu przez 10 minut, chociaż po pierwszych krokach wydawało mi się, że nie będzie to możliwe. Potem zmiana ubrania i oczekiwanie na rozdanie nagród. Wtedy przyszedł czas na przemyślenia.
Teraz wiem, że zupełnie nie byłam do tego biegu przygotowana, a początek po 4:30 był w tym przypadku zupełnym szaleństwem. Ambicja wzięła górę nad rozsądkiem i sama sprowadziłam na siebie pasmo męczarni, które trwało 15 długich kilometrów.
Wiem też, że za rok chcę tam wrócić i jeszcze raz zmierzyć się z tą trasą!! Bo trasa jest piękna, leśna, jesienna i bardzo urozmaicona. Organizatorzy wkładają wiele serca w organizację, rozdanie nagród trwa prawie godzinę ale nikt nie wraca do domu z pustymi rękoma. Za rok lepiej się przygotuję, a ten wpis będzie moją przestrogą przed zbytnim przecenianiem swoich możliwości i mam nadzieję, że nie pozwoli mi zapomnieć tego jak czułam się w tym roku, bo chociaż było ciężko to walczyłam do końca i nie poddałam się 🙂
1 Comment
W tym roku przynajmniej śniegu nie było 😉