W zeszłą niedzielę odbył się już czwarty Pabianicki Półmaraton organizowany przez ZHP. Nie brałem udziału w żadnej z poprzednich edycji, więc stwierdziłem, że w końcu pasowałoby przebiec się ulicami mojego miasta. Los chciał, że Gacek, który planował wystartować, musiał wyjechać na inny kontynent. Szkoda żeby pakiet startowy się zmarnował, więc koniec końców nie pobiegłem pod banderą Pabichów, tylko Łubisów. Jedyne czego się obawiałem, to żeby nie zostać przypadkiem najlepszym pabianiczaninem, bo wtedy mogłoby być dziwnie 🙂 Na szczęście, nie udała mi się ta sztuka, ale po kolei.
Nie przygotowywałem się jakoś specjalnie pod ten start. Traktowałem go bardziej jako przetarcie przed sezonem. W październiku na Półmaratonie Szakala nabiegałem 1:29 i byłem bardzo zadowolony. Tym razem snułem nieśmiałe plany przebiegnięcia trasy w 1:24 co dawało tempo 4 min/km. W tygodniach poprzedzających bieg nie trenowało mi się zbyt dobrze, więc trochę sceptycznie podchodziłem do tego czasu. Mój plan powalczenia z kolegą klubowym – Chrupkiem – również wisiał na włosku. Ogólnie rzecz biorąc: nastroje nie były bardzo optymistyczne.
W dniu startu zastosowałem procedurę, która zawsze gwarantowała mi dobre samopoczucie na biegu. Zjadłem bardzo solidną porcję owsianki z bananami, orzechami, daktylami, rodzynkami i słonecznikiem na 3 godziny przed startem, oraz popijałem pół litra wody do godziny przed biegiem. Po takim zestawie zawsze miałem wystarczająco energii na każdy bieg i nie czułem nic w żołądku. Na pół godziny przed startem wybiegłem z domu na rozgrzewkę. Bardzo ciekawe było uczucie, że od razu udaję się na linię startu dużej imprezy. Nie jestem do tego przyzwyczajony w Pabianicach 🙂 Po drodze widać było już rozgrzewających się ludzi i atmosfera święta biegowego od razu zaczęła mi się udzielać. Lekki stresik, motylki w brzuchu i uśmiechnięta gęba na widok tłumów biegaczy. Była delikatna mżawka i temperatura oscylowała w okolicach 10 stopni, ale co najważniejsze – nie było wiatru, którego się najbardziej obawiałem. Dla nas idealnie, dla kibiców – niekoniecznie. Na stadionie, skąd mieliśmy ruszyć, spotkałem Chrupka i Patryka, i po wspólnie dokończonej rozgrzewce stanęliśmy na linii startu. Uspokoiłem głowę i przypomniałem sobie mój plan: Biec ile fabryka dała, bez oglądania się na innych. Po prostu dać z siebie wszystko. Ustawiliśmy się na początku stawki, obok jedynego murzyna. Po cichu liczyłem, że przyniesie mi to szczęście. W końcu doczekaliśmy się sygnału startowego i ruszyliśmy na spotkanie trzeciego stopnia z dystansem 21 kilometrów.
Z Chrupkiem krzyknęliśmy sobie, żeby nie pójść na początku jak dzikusy. Wiedzieliśmy, że i tak będzie szybko z tłumem, ale grunt to nie przesadzić, bo później skutki mogą być opłakane. Tak jak przypuszczałem, pierwszy kilometr zrobiliśmy w 3:40. Po 3 kilometrach uformowała nam się dość spora grupa którą prowadziliśmy, a tempo wahało w okolicach 3:55. Byłem zaskoczony, bo biegło się bardzo lekko. Mijając po drodze nasze standardowe ścieżki biegowe, dobiegliśmy do 10 kilometra z czasem 39 minut. Kawałek dalej doping od naszej ekipy dodał nam skrzydeł i przyspieszyliśmy do 3:46. Czułem, że jak pokonamy 11 kilometr i samopoczucie będzie nadal dobre, to już dowieziemy to do końca. Odnosiłem nawet wrażenie, że czuję się lepiej od Chrupka, ale ten oczywiście ani myślał odpuszczać. Po biegu okazało się, że wymieniliśmy się kryzysami. Jego dopadło między 12 a 16 kilometrem a mnie równo od 16. Po długim podbiegu na wiadukcie zacząłem opadać z sił. Kiedy wyszliśmy na ostatnią prostą do Pabianic, mieliśmy jeszcze 4 kilometry do mety. Musiałem mocno się mobilizować, żeby trzymać tempo. Na domiar złego, Chrupek chyba to wyczuł i zaatakował, delikatnie przyspieszając. Byłem już bardzo bliski puszczenia go, ale odparłem atak siłą woli. 2 kilometry przed metą już zaczynałem ledwo widzieć na oczy i całą swoją uwagę skupiłem na technice biegu. Przedostatni kilometr pobiegliśmy w tempie 3:46 a ostatni po 3:29! Przed stadionem Chrupek mocno przycisnął, aby mnie wyprzedzić na finiszu. Moje nogi były już jak z waty, więc nie walczyłem za bardzo. Po wbiegnięciu na stadion słyszałem tylko okrzyki Tomasza: “Marian, zerwij się!”, ale to już było nie dla mnie. Ledwo widząc na oczy pokręciłem tylko głową i równym tempem dobiegłem do mety. Po odebraniu medalu padłem jak długi. Na zegarku widniał czas 1:21:40! Obawiałem się, czy dam radę przebiec po 4 min/km a wyszło 3:52/km. Nie mam zielonego pojęcia jak byłem w stanie pobiec tak szybko. Na dodatek poprawiłem rekord z października o ponad 7 minut, co jest ogromnym postępem. No i co najważniejsze, że znowu dałem z siebie wszystko i nie pękłem. Z tego zawsze cieszę się najbardziej.
Jako uczestnik, muszę pochwalić bardzo sprawną organizację i przede wszystkim KIBICÓW! Oprócz naszej niezawodnej azymutowej ekipy, byłem zachwycony, że wzdłuż trasy tak dużo ludzi postanowiło wyjść z domów i wspomóc nas swoim dopingiem. To naprawdę dodaje skrzydeł i buduje świetną atmosferę która sprawia, że będzie się chciało pobiec w Pabianicach za rok. Z tego co wiem odczucia innych biegaczy są podobne, więc mam nadzieję, że ten bieg stanie się (już nią jest?) flagową sportową imprezą Pabianic.